840 Obserwatorzy
33 Obserwuję
bierzanka

Book-love

Bo miłość do książek nie ma granic ;)

Teraz czytam

Porzucone królestwo
Feliks W. Kres
Bar dla potępionych
Kealan Patrick Burke, Grzegorz Komerski

STEPHEN KING. SPRZEDAWCA STRACHU - fragment pierwszej polskiej książki o Stephenie Kingu

Wydawnictwo Replika serwuje fanom Stephena Kinga nie lada gratkę. Już 16 kwietnia wychodzi PIERWSZA W POLSCE książka o mistrzu grozy.

 

W związku z tym przygotowaliśmy małą niespodziankę - od dziś do dnia premiery możecie zamówić książkę w specjalnej, przedsprzedażowej cenie 25,21 PLN (zapraszamy TUTAJ). Książkę zamówioną dziś wyślemy po premierze.

 

A już dziś zdradzamy mały fragment książki. Dziękujemy wydawnictwu Replika za uchylenie rąbka tajemnicy :)

 

 

 

STEPHEN KING. SPRZEDAWCA STRACHU

Robert Ziębiński

(fragment)

 

I

Dlaczego uwielbiam Stephena Kinga?

  

Kiedy w prasie pojawia się tak sformułowane pytanie, możecie być pewni trzech najbardziej wyświechtanych odpowiedzi. Pierwsza brzmi: „Uwielbiam Kinga, bo jest mistrzem narracji”. Owszem, mistrzem jest, ale czy jedynym we współczesnym świecie? Nie sądzę. Jest wielu innych pisarzy, którzy radzą sobie z narracją równie dobrze jak on. (Tu z miejsca przychodzi mi do głowy niedoceniony wciąż w Polsce Peter Straub, który znany jest u nas głównie z faktu, iż napisał dwie książki… z Kingiem).

 

Druga odpowiedź brzmi: „Uwielbiam Kinga, bo jest królem literackiego horroru”. Jest mistrzem, to nie ulega wątpliwości. Ale nie niedościgłym. Żyjemy w specyficznym kraju, w którym gatunek literacki zwany horrorem jest przekleństwem wydawców, a nie błogosławieństwem. Po tym jak w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku przez nasz rynek przetoczyła się dosłownie lawina szmatławych (dobra, będę uczciwy − doskonałe też się trafiały) powieści grozy, rynek się nasycił. I ten stan utrzymuje się do dziś. Powieści grozy nie sprzedają się tak, jak powinny i potwierdzi to każdy wydawca w Polsce (a jak twierdzi inaczej − zwyczajnie kłamie). Owszem, osiągają swoje malutkie nakłady, ale nie powalają one nikogo. Dobrze sprzedają się u nas oczywiście King, Masterton czy… No właśnie. Oto, co się ostało z horrorowego boomu. Światowa gwiazda i taki nasz horrorowy Jonathan Carroll. Clive Barker umarł dla polskich czytelników dawno temu, Peter Straub nie miał szansy zaistnieć, Ramsey Campbell, Jack Ketchum… Tę litanię moglibyśmy ciągnąć tu w nieskończoność.  Dobrze sprzedaje się Dean Koontz, ale zwróćcie uwagę na drobny szczegół – jego powieści w Polsce opatrzone są szyldem „Thriller”. Chcesz się u nas sprzedawać – uciekaj jak najdalej od określenia „Horror”. 

 

Wreszcie trzecia odpowiedź: „Uwielbiam Kinga, bo pod płaszczykiem grozy snuje on opowieści o ludziach i małych amerykańskich miasteczkach”. Taaa… Jakby on jedyny. Setki amerykańskich pisarzy wychowanych na brytyjskiej wiktoriańskiej prozie (bo tego ich uczą w szkołach) kontynuuje dickensowską, szczegółową narrację, czego najlepszym przykładem niech będzie kariera Richarda Russo, czy Johna Irvinga.

Ta przydługa dygresja miała do czegoś prowadzić. Do odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego uwielbiam Stephena Kinga?”.

 

Otóż uwielbiam Stephena Kinga z jednego prostego powodu. Nie ma na tym świecie drugiego takiego pisarza, który jak King uosabiałby sobą cały rynek wydawniczy. Kiedy myślę: „King”, nie myślę: „groza, psychologia postaci, narracja”. Myślę: „historia wydawniczego rynku w pigułce”. Chcecie dowiedzieć się, jak osiągnąć sukces? Chcecie przekonać się, jak zmieniały się zasady wydawania powieści, styl promocji, układania list bestsellerów? Chcecie poznać każdy znany ludzkości model literackiej kariery? Wystarczy, że przyjrzycie się bliżej życiorysowi Stephena Kinga. Tam jest wszystko. Lata wykładów na bibliotekoznawstwie (czy w szkołach marketingu) zamknięte w życiorysie jednego faceta z prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka.

Potrzebujecie dowodów? Proszę bardzo.

 

King pisał od zawsze. Taką wersję podają wszyscy znani biografowie, i sam autor potwierdza ją w swojej autobiografii. Pisanie stało się dla niego ucieczką: od biedy, chorób, dzieciństwa, które upłynęło mu na ciągłych przeprowadzkach. Od zawsze (czyli mniej więcej odkąd skończył pięć lat) interesowała go proza gatunkowa i w niej się doskonalił. Najpierw, jak na małego chłopca przystało, pisał o króliczkach, potem o cmentarnych hienach i postapokaliptycznych wizjach upadku ludzkości, by wreszcie dorosnąć do debiutu − powieści o dręczonej przez bliskich i przez własne wyrzuty sumienia dziewczynce o tajemnej mocy. (Po drodze dopuścił się jeszcze bodaj jedynego w karierze plagiatu – czyli przepisał po swojemu Studnię i wahadło Edgara Alana Poe – ale to zupełnie inna historia.) Wspominam o tym, aby pokazać jak płynnie początki kariery literackiej Kinga wpisywały się w klasyczny model kariery pisarza, jaki panował wówczas na rynku literatury pop. Pod tym względem King nie różnił się niczym od Richarda Mathesona czy Philipa K. Dicka. Całe życie chciał pisać, pisał i pragnął się z tego utrzymywać. Publikował hurtowe ilości opowiadań, tak w pismach pornograficznych, jak w tanich magazynach SF. Nieistotna była jakość gazety, liczyła się publikacja. Im częściej pojawiało się jego nazwisko, tym lepiej. Portfolio rosło, agenci od czasu do czasu trafiali na jego teksty, ale przede wszystkim dbał o to, co najważniejsze – dziś nazwalibyśmy to bazą użytkowników, czyli czytelników, którzy zaczynali kojarzyć jego nazwisko.

 

„Kariera przez wytrwałość” – tak działał Mickey Spilane, Raymond Chandler, Jim Thompson, John MacDonald i wielu, wielu innych. Jeśli którymś z waszych ulubionych pisarzy jest amerykański autor, który debiutował jakieś cztery dekady temu − sprawdźcie listę jego publikacji. Na dziewięćdziesiąt osiem procent jest imponująca.

Czy Carrie ukazałaby się, gdyby nie fakt, że King po prostu miał szczęście i polubił go redaktor? Pewnie nie. Niestety – element szczęścia w karierze jest dość istotny, choć oczywiście niedecydujący. W końcu któraś z jego kolejnych powieści by się ukazała. Z książki na książkę King stawał się coraz bardziej sprawny… Ale czy bez Carrie zostałby królem? Chyba nie. Ta powieść (mimo że była finansową klapą) utorowała mu drogę do prawdziwego sukcesu. A wszystko to dzięki jej ekranizacji, o czym przeczytacie więcej w dalszej części niniejszej książki. I tu pojawia się kolejny model kariery literackiej – tej, której siłą napędową staje się film.

 

Fakt, że Carrie Briana de Palmy okazała się hitem kinowym sprawił, że ludzie zainteresowali się najnowszą powieścią Kinga (wówczas trzecią) − Lśnieniem. Wydawnictwo Doubleday, z którym wówczas związany był King, wcale nie wierzyło w rynkowy potencjał powieści. Ukazała się w nakładzie zaledwie dwudziestu pięciu tysiącach egzemplarzy!  Dopiero nagły wzrost zainteresowania sprawił, że wydawnictwo zdecydowało się na dodruki.

 

Tak narodził się najstraszniejszy facet w Ameryce. Przydomek, który King pielęgnował przez lata, by potem stał się on jego kulą u nogi − jak się występuje w telewizyjnych reklamach kart kredytowych jako postać demoniczna, to potem można mieć pretensje tyko do siebie. Ale o tym za chwilę.

 

 W 1977 roku King powoli staje się gwiazdą. Może jeszcze nie największą (wydawca wciąż grzebie mu w książkach i narzuca własne zmiany – jak miało to miejsce w przypadku pierwszego wydania Bastionu w 1979 roku), ale całkiem solidną.

Każdy dbający o swoje dobre imię autor, pretendujący do miana literackiej gwiazdy, po takim hicie jak Lśnienie szybko wydałby kolejną przebojową powieść. Ale nie King. On zdecydował się na dziwny eksperyment (dziś, z perspektywy czasu, wiemy, że spory wpływ na ten eksperyment miał fakt, iż King sporo wówczas pił) – otóż wydał zbiór opowiadań oraz powieść pod pseudonimem. Rage, podpisane nazwiskiem Richard Bachman, przepadło w księgarniach, ale już zbiór Nocna zmiana sprzedał się tak świetnie, że ustanowił rekordy pośród sprzedaży antologii.

 

Podsumowując ten etap kariery Kinga: od ambitnego chłopaka, który chce pisać za wszelką cenę, przez pisarza, którego powieść adaptowano w kinie, co znacznie przyspieszyło jego karierę, po niestroniącego od eksperymentów rynkowych autora. Nieźle. A to dopiero początek.

 

Po awanturze związanej z cięciami w Bastionie (został zmuszony do skrócenia powieści o dwieście stron) King zdecydował się odejść od wydawnictwa Doubleday i zrobił to w stylu, jaki dziś nazwalibyśmy transferowym: niczym wielka gwiazda piłki nożnej.

Doubleday otrzymało ultimatum – płacą mu trzy i pół miliona zaliczki, albo się rozstają. Wyłożyli na stół trzy miliony. Rozstali się. King trafił do domu wydawniczego Viking.

Mamy rok 1978. Stephen King rozpoczyna nową erę w historii literatury. Erę gigantycznych zaliczek, transferów między wydawnictwami i wojny na agentów. Oczywiście pomógł mu w tym nowy agent i kumpel od kieliszka, Kirby McCauley, który uświadomił mu ile, tak naprawdę zarabia (rozstali się dopiero w latach dziewięćdziesiątych, kiedy King przestał pić), ale decyzję o skierowaniu swojej kariery na nowe tory King podjął świadomie i z pełną premedytacją.

 

Mniej więcej wtedy też wypowiedział publicznie zdanie, z którego okrakiem wycofywać będzie się całe życie: że jest literackim odpowiednikiem McDonalda (czyli że jedzą go wszyscy Amerykanie i jest w każdym domu). Ta jedna niefortunna wypowiedź, w połączeniu ze wspomnianą reklamą kart kredytowych American Express (emitowaną w 1985 roku), w której King przechadzał się po nawiedzonym zamczysku pośród mgieł i dziwnych odgłosów, sprawiły, że poważni krytycy literaccy uznali go za pisarza pulpowego i popowego. I tak naprawdę nigdy zdania nie zmienili.

 

A więc mamy początek lat osiemdziesiątych. King wkracza w dekadę już jako gwiazda totalna. Jego powieści osiągają milionowe nakłady, staje się marką, która decyduje o sukcesie innych (vide: kariera Clive’a Barkera, którego King namaścił), ale mimo to zachowuje on dystans do sukcesu. Więcej – King znów zaskakuje, wprowadzając na rynek wydawniczy nowy model promocji: poprzez limitowane edycje książek. Od wydania Podpalaczki niemal każda jego książka ukazuje się w tzw. edycji limitowanej. Nie byłoby w tym nic dziwnego – nie on wymyślił fanowskie wydania, itp. – gdyby nie jeden drobny szczegół. Otóż wszystkie edycje limitowane wydawane są nie przez wielkie wydawnictwa, z którymi King ma umowy, a przez maleńkie oficyny literackie, które niejednokrotnie, wydając w ten sposób powieść Kinga, zarabiają budżet na cały rok działania. Stosując taki zabieg, autor Carrie postanowił spłacić dług, jaki miał wobec małych wydawców, którzy publikując jego opowiadania, pomagali mu budować literacką markę. Który z pisarskich gwiazdorów tak się zachowuje? Ano niewielu. Do dziś – o czym mało kto wie − King rozdaje swoje opowiadania małym oficynom za bezcen (tylko trzeba trafić na jego dobry dzień), no i za dolara oddaje prawa do adaptacji swoich tekstów młodym reżyserom.

 

O ile w tej kwestii (wspierania młodych i małych) nigdy nie zmienił podejścia, to już do bycia „autorem łatą”, który przyjaźni się ze wszystkimi, owszem. Spory wpływ na to miał fakt, iż jego kariera nabrała tak gigantycznego rozpędu, iż zwyczajnie nie był w stanie wyjść na ulicę. Do legendy przeszły historie o tym, jak fani szturmowali autokar, którym podróżował podczas trasy koncertowej rockowego zespołu Rock Bottom Reminders. King stał się po prostu ikoną popkultury, a ikony mają utrudnione możliwości poruszania się.

 

Pisząc o rynku wydawniczym i tym, jak ogromny wpływ na jego rozwój wywarł King, nie mogę nie wspomnieć o dwóch rzeczach: ebookach i listach bestsellerów. Tak jest – to King jako pierwszy na masową skalę testował elektroniczne książki i opłaty za nie poprzez Internet. Eksperyment okazał się niezbyt udany (pisana w odcinkach powieść The Plant nigdy nie doczekała się ukończenia, ale ogromny wpływ na to miał fakt, iż King zwyczajnie stracił serce do tej historii), niemniej jednak, to on rozpoczął romans literatury z elektroniką. Tyle, że miało to miejsce czternaście lat temu! Kto wtedy myślał o ebookach? Ano nikt. Przez lata specjaliści od rynku wydawniczego nabijali się z Kinga, rozgłaszając plotki, jakoby jego próba podbicia Internetu brała się z tego, iż chciał więcej zarabiać i rozstać się z papierowym wydawcą – co po części było prawdą – ale dziś wszyscy jak jeden mąż powielają wypracowany przez niego w 2000 roku schemat internetowego publikowania. Życie bywa ironiczne.

 

Co do list bestsellerów… O tym wie już bardzo niewiele osób, ale… to właśnie Stephen King, publikując w odcinkach powieść Zielona mila, sprawił, iż wydawcy zmusili prestiżową listę bestsellerów „New York Timesa” do zmiany reguł „podliczania bestsellerów”. Otóż poszło o to, iż we wrześniu 1996 roku na liście najlepiej sprzedających się książek znajdowało się: sześć tomów Zielonej mili, Desperacja, Regulatorzy i Rose Madder. Tak więc w pierwszej dziesiątce została tylko jedna pozycja dla autora, który nie był Stephenem Kingiem. Ponieważ Zielona mila była jedną książką podzieloną na sześć tomów, wydawcy ustalili nową zasadę (obowiązującą do dziś): na listach bestsellerów może znaleźć się tylko jeden tom powieści drukowanej w odcinkach (tudzież podzielonej na tomy). Który? Oczywiście ten najnowszy.

 

Mam nadzieję, że nie zanudziłem was na śmierć, odpowiadając na pytanie: „Dlaczego uwielbiam Stephena Kinga?” Uwielbiam go, bo jego kariera to niesamowita lekcja historii rynku wydawniczego przełomu wieków. A przyglądanie się temu, jak sobie radził (i radzi), to niebywała lekcja pokory.

 

Jeszcze na koniec tego rozdziału taka anegdota. Otóż kiedy King był już wielką gwiazdą, poprzez swojego agenta wydał dyrektywę, która zaskoczyła (i pokrzyżowała plany) wydawców. A mianowicie: zakazał im wytłuszczania swojego nazwiska na zbiorczych antologiach opowiadań. Miał być pisany tak samo jak inni. Powód? Jak sam tłumaczył, to, że nazywa się King i sprzedaje miliony książek nie znaczy, że jest najlepszy w branży. Są lepsi, więc dlaczego ma przygniatać ich swoim nazwiskiem? I takie podejście bardzo mi imponuje.

 

II

Dlaczego napisałem tę książkę?

 

Po pierwsze: King przez cały czas rozdaje za dolara prawa do ekranizacji swoich opowiadań, przez co jego filmografia jest tak ogromna, iż trudno się w niej połapać.  Powód najbardziej przyziemny jest zatem taki: ta książka to porządek w chaosie. Opis wszystkich kinowych i telewizyjnych adaptacji prozy Kinga, jakie istnieją. Celowo pominąłem tu (poza pierwszymi trzema) tzw. „dollar babies” czyli amatorskie i półamatorskie filmy oparte na opowiadaniach Kinga. Ich liczba sięga ponad stu tytułów − aby obejrzeć wszystkie, trzeba by poświęcić rok życia, a większość z nich i tak, jak przystało na amatorskie filmy, nie wnosi zbyt wiele do filmografii twórcy Miasteczka Salem. Dlatego „dollar babies” poświęciłem osobny rozdział. I tyle.

 

Po drugie i bardziej istotne: napisałem ją, gdyż adaptacje jego prozy układają się w pewien wzór. Ułożone w kolejności chronologicznej, idealnie wręcz odzwierciedlają one życiorys samego Kinga. Jego wzloty (lata siedemdziesiąte, początek osiemdziesiątych), upadki (końcówka lat osiemdziesiątych), trudny powrót do formy (początek lat dziewięćdziesiątych) i wreszcie stagnację gwiazdy (ostatnia dekada). Oglądając je, przyglądamy się temu, jak King się rozwijał, podbijał świat, ale też mylił i błądził. A wreszcie, oglądając je, przyglądamy się temu, jak rozwinęło się Hollywood – od miejsca, które nie bało się eksperymentów, po twór zachowawczy i wycofany.

 

Pisząc Sprzedawcę strachu chciałem stworzyć coś na kształt biografii pisarza, opowiedzianej przez pryzmat adaptacji jego dzieł, oraz  małą historię kina grozy (i nie tylko) w pigułce.

 

Nie wiem, czy mi się to udało. Wy to ocenicie. Okrzyczycie lub nie. Zrobiłem co mogłem, aby sprawić wam (i sobie) przyjemność. Jeśli się nie udało – obiecuję poprawę.

 

 

Warszawa VI–IX 2013